Imiona śmierci, książka Sylwii Waszewskiej

Imiona śmierci, książka Sylwii Waszewskiej

21 maja 2021 0 przez Monika Kilijańska

Ostatnimi czasy w ręce trafiła mi książka Sylwi Waszewskiej pod tytułem Imiona Śmierci. Jeszcze lepiej – w mojej ulubionej miejskiej bibliotece autorka jest bibliotekarką, więc liczę na jakiś wywiad. Jako że jeszcze nie czytałam podobno świetnego Czerwonego Lotosu Saulskiego, lecz chłonę całą sobą wszystko o kulturze japońskiej, niezmiernie się ucieszyłam z czekającej mnie lektury. Imiona Śmierci umieszcza bowiem fabułę na jednej z prawdopodobnie japońskich wysepek (choć zastanawia mnie nawiązanie do kontynentalnej części państwa w książce, co nijak nie zgrywa mi się z czasem, kiedy rzeczywiście Chny oddały Koreę pod panowanie japońskie). Czy będzie to dobra lektura?

Fabuła

Malownicza wyspa Shindo (btw. Japoński reżyser filmu „Naga wyspa” ma właśnie takie nazwisko. Ciekawe, czy to przypadek) to podzielona na dość równe trzy regiony kraina. Każdą z nich włada inny mistrz, a obecnie trwa okres względnego pokoju i brak oficjalnie walk pomiędzy nim. Za kulisami nadal trwa jednak wojna, stąd dość powszechne akty terroru czy skrytobójstwa. Yoshiko Kansei, siedemnastoletnia mieszkanka wyspy, jest sierotą po zgładzonych skrytobójcach. Obecnie musi ona zajmować się sparaliżowanym dziadkiem i podupadającym nieczynnym dojo. Dziewczyna widzi jedyne wyjście ze swojej trudnej sytuacji w Mistrzu Pustej Natury. To władca innej prowincji, który słynie z niesamowitej siły. Chce ona podszkolić się i zemścić się na władcy swojego terenu, Czerwonym Smoku. Zaopatrzona w cenny podarek dla swojego nauczyciela i mistrza, który jednak nic nie wie o planach dziewczyny, rusza w podróż. Po drodze napotyka rannego rebelianta Shugę. Wydawać by się mogło, że będzie to ich pierwsze i ostatnie spotkanie. Nic bardziej mylnego! Spotkają się nie raz, ale czasem zupełnie przypadkowo. Okazuje się bowiem, że Mistrz Pustej Natury nie jest już czynnym wojownikiem, a nawet tym, za kogo miała go dziewczyna i dziadek.

Zasadniczo otrzymujemy krótkie rozdziały, które oglądamy oczyma Shugi, Yoshiko i czasem przyjaciela dziewczyny, Kouna. Narracja jest trzecioosobowa, wydarzenia występują chronologiczne, z drobnymi tylko retrospekcjami. Niestety bywają znaczne i dość niespodziewane fabularne przeskoki w czasie, co nieco zbija czytelnika z tropu, tworzy niepotrzebny chaos.

Podsumowanie

Czego mi brakuje?

Zdecydowanie minusem jest szybkie tempo książki. Orientalny klimat czasem potrzebuje więcej wprowadzenia, by można się było wczuć. Do tego bardzo ważna jest polityka, zwłaszcza jeśli właśnie fabuła jest z nią mocno związana. Tylko domyślamy się o istnieniu jakiegoś większego państwa poza wyspą, która przecież do niego należy! Nagle pojawiają się na wyspie obcy, których, jeśli dobrze identyfikuję, są Europejczykami. O wiele lepiej jednak w tej sprawie poradził sobie cykl Wojen Makowych. Tyle, że to naprawdę grubaśne książki i być może w objętości powieści tkwi źródło problemów. Więcej w tym przypadku byłoby lepiej.

Kolejnym problemem dla mnie był sposób tłumaczenia japońskich pojęć. Był zbyt ogólny! Shurikeny to, owszem, pociski do ręcznego miotania, ale dla nieznającego ich wyglądu może się wydać, że oto Japończycy rzucali małymi kulami armatnimi, a nie małą bronią, zwykle na planie okręgu, o ostrych krawędziach.

I najważniejsze: korekta. Sama wiem, że zjadam kropki, robię literówki, zapewne też od wielu błędów językowych czy stylistycznych roi się w tym tekście. Ale kilkukrotnie znajdywałam zdania, które musiałam czytać kilka razy, by ogarnąć ich sens. A już „nie obumarła go przedwcześnie” przepełniło tylko czarę goryczy.

Co chciałabym rozwinąć?

Z pewnością widziałabym w idealnych „Imionach śmierci” bardziej rozwinięty temat technik mentalnych, które opanował Mistrz Pustej Natury i Shuga. Byłoby to coś naprawdę warte czytania, bo wprowadza dość ciekawy element nadnaturalny do książki. Jednak dostajemy tu dość zdawkową informację, ze wystarczy talent, trening i opanujemy w kilka dni manipulowanie mózgami innych.

Co chciałabym ominąć?

Tak jak w Jeźdźcu miedzianym wykreśliłabym cały wątek miłosny, tak samo zrobiłabym tu. Nie powiem – sceny erotyczne nie były przesadzone, jednak naprawdę musiały być? I to wręcz nastoletnie uczucie zaraz po pierwszym spotkaniu. Chyba wychodzi ze mnie marudząca starucha, ale nie jestem pewna, czy zakochujemy się rzeczywiście na pierwszym spotkaniu, czy raczej przy kolejnych spotkaniach. Poprawcie mnie, niekoniecznie romantyczną duszę, jeśli nie mam racji. Wydaje mi się także, że właśnie z powodu wprowadzenia wątku romantycznego ucierpiało zakończenie.


Na szybko:

Pierwsze sto stron Imion śmierci to leniwe wprowadzanie do świata niczym w feudalnej Japonii, które nagle przerodziło się w szaloną, nieco chaotyczną fabularną gonitwę. Sam pomysł jest dobry, bardzo ciekawy nawet. Taki idealnie japoński powiedziałabym. Jednak im dalej tym bardziej niespójnie się robi. Nie dość, że pojawia się więcej nierozwiązanych wątków, to jeszcze wrzucanie romansu wydaje się zupełnie zbędne. Tak naprawdę chciałabym albo grubszej i bardziej przez to dopracowanej książki, albo drugiej części, która wszystko mi ładnie włoży i wytłumaczy.

Moni zdaniem:

Fabuła: 5/10
Bohaterowie: 6 /10